Od czego wszystko się zaczęło? Jak wpadliśmy na pomysł założenia firmy z fotelami masującymi? Jak wyglądały nasze początki w branży? Jakie przeszkody udało nam się pokonać? Co motywowało nas do działania? Zapraszamy Cię w podróż po mało znanej historii Rest Lords. Przystanek pierwszy: Olsztyn, rok 2009 – to tu wszystko się zaczęło…
Zaczęliśmy od totalnego zera, a naszym magazynem na początku nie był nawet garaż. Pierwszą dostawę 6 sztuk foteli masujących odebraliśmy zimą na jednym z olsztyńskich osiedli, wnosząc wielkie kartony schodami przez klatkę schodową na 3 piętro. Zmieściły się w jednym z pokoi w mieszkaniu Grzegorza… Na garaż zasłużyliśmy po jakimś czasie. Co ciekawe, znajdował się na osiedlu Bajkowym, a kierowca TIRa myślał, że robimy sobie z niego żarty kierując dostawę na ulicę Kubusia Puchatka, zjazd przed Królewną Śnieżką. :-)
Tak, to my Paweł Majer i Grzegorz Najmowicz. Ja miałem etat księgowego w jednostce budżetowej – wiele ciężkich wyzwań… ale dopiero po wypiciu kawki na spokojnie. Grzegorz był przedstawicielem handlowym w ówczesnym Statoilu. Do wspólnej pracy pchnęła nas jakaś pozytywna energia, po prostu się rozumieliśmy – połączyło nas wspólne flow jeszcze z czasów studiów. Grzegorz bardziej sprzedawca, ja księgowy i świeżo upieczony, samozwańczy e-commerce’owiec. Jest pomysł, jest motywacja… to co, działamy? Ok!
Pomysł był typowy, przy etacie moim i Grzegorza chcieliśmy zrobić coś razem – mieć tzw. „samograja”. Sam nie wiem, co mieliśmy wtedy w głowach. Podpatrzone w Niemczech fotele masujące na monety wydawały się spełniać nasze niewygórowane oczekiwania co do biznesu. Cudem weszliśmy w bezpośredni kontakt z fabryką w Chinach (dopiero później odkryliśmy, że jedną z 3 największych na świecie). Wymiana dolarów w kantorze, wpłata w okienku (jeszcze wtedy Multibanku) i po miesiącu zamówione fotele dotarły! W naszych oczach to już był pierwszy sukces. Dalej pozyskaliśmy miejsca na wstawienie tych „samograjów” do aquaparku, siłowni, szkoły tańca itd. – to był drugi sukces. Zadowoleni, pełni nadziei miesiąc później otworzyliśmy kasetki „samograjów” a tam, uwaga… bagatela, średnio 45 zł z modelu. To była porażka! Kilka miesięcy później wycofaliśmy nasze fotele z tych punktów, ale zafascynowani kontaktem z producentem i samym produktem podjęliśmy kolejne ryzyko – pożyczyliśmy pieniądze na zakup modeli do użytku domowego i otwarcie sklepu internetowego…
Nasze pierwsze transporty realizowaliśmy sami. Kto by wtedy pomyślał, że takie fotele można dostarczać kurierem? Na zatrudnienie kierowcy też było za wcześnie… Za odłożone pieniądze kupiliśmy żółtego Forda Transita z 2000 roku, który kiedyś dobrze służył na niemieckiej poczcie, później nam. Nasze dostawy zawsze były emocjonujące – jeździliśmy w trasy po 2-3 dni, nie raz śpiąc na zmianę w samochodzie. Każdy kontakt z Klientem był dla nas ciekawy, niemal zawsze byliśmy miło goszczeni, a obiady i kawki były standardami. Żółta pszczoła (tak nazwaliśmy busa) jeździła z nami do samego końca. Mieliśmy już kupionego nowego busa, tym razem Mercedesa Sprintera. Czekała nas zatem ostatnia sentymentalna podróż pszczołą. O, ironio! Pod koniec naszej trasy, w miejscowości Dorotowo znajdującej się 6 km od Olsztyna, wysiadł jej silnik – po prostu zgasł i nie powstał. Pszczoła zakończyła swój żywot.
Chyba najbardziej kluczowym momentem była dla nas pierwsza wizyta w Chinach, gdzie na targach i prywatnej kolacji zobaczyliśmy wielkość rynku, ogrom możliwości i popularność produktu na świecie. Mając sprzedane całe 60 szt. foteli rocznie usiedliśmy przy stole z dystrybutorami z całego świata (w tym z reprezentacją LG Korea). Pamiętam jak Bala – dystrybutor z Indii zagaił do mnie pytając „A ile rocznie sprzedajecie?”. Nie wiem dlaczego, ale nasza sprzedaż nie zrobiła na nim wrażenia… ;-) Wróciliśmy do Polski zmotywowani do zmian i z chęcią profesjonalnego zajęcia się tematem. Skończyły się etaty, trzeba było zaryzykować!
PS Dzisiaj, zawsze gdy widzimy się z Balą na targach, inaczej na nas patrzy.
Zleciliśmy strategię marketingową, rzuciłem pracę, zainwestowaliśmy odkładane latami pieniądze, stworzyliśmy nową stronę, zrobiliśmy nowe zdjęcia, odkryliśmy copywriting, przeprowadziliśmy szereg analiz i z wielkim zapałem wystartowaliśmy. Byliśmy przekonani, że odniesiemy sukces, a tu… klapa. Przez kilka pierwszych miesięcy nie odnotowaliśmy żadnego wzrostu (oprócz wzrostu kosztów). Doszło do spotkania na szczycie – usiedliśmy do stołu i omówiliśmy plan ostateczny. Spore zmiany i ich test przez miesiąc, góra dwa. Albo wyjdzie, albo wracam na etat… I wyszło! Zadziałało, telefony zaczęły dzwonić coraz częściej, a my starać się jeszcze bardziej.
Pierwszy trudny Klient, pierwsza profesjonalna strona www, pierwsze targi w Poznaniu, pierwszy serwis, pierwsze biuro… W sumie to na wielu płaszczyznach przecieraliśmy sobie szlaki. Może dlatego, że nie było nas stać na specjalistów, a może dlatego, że nie ma specjalistów z naszej branży. Sam temat foteli masujących niestety musieliśmy odczarować. Po serii biznesów „polskich Januszy” i nieetycznych prezentacji produkt kojarzył się z garnkami oraz targetowaniem sprzedaży na starsze osoby (najlepiej podczas pobytu w sanatorium). Gdy wspominałem na spotkaniach rodzinnych czym się zajmuję, temat szybko schodził na pogodę lub coś innego. W oczach rozmówców widziałem „O, akwizytor”. Na szczęście skutecznie odczarowaliśmy temat foteli masujących – dzisiaj kupują od nas tysiące osób, zarówno bardzo bogaci, jak i zwyczajni ludzie szukający relaksu, głównie w średnim wieku. Rozmawiamy z największymi światowymi brandami, mamy swoich dealerów w wielu krajach Europy, a po nasze produkty odzywają się sieci sprzedażowe. Przede wszystkim mamy jednak świetny team współpracowników i prawdziwą zabawę z robienia tego wszystkiego. :-)